W poniedziałek wyszliśmy w góry na tygodniowy urlop. Bez pośpiechu, bez napinki, bez sportowych wyzwań, bez komputerów, bez butów biegowych, a tylko z dominującą chęcią bycia w drodze.
Przeszliśmy w sumie trochę ponad 110 km, robiąc przy tym ponad 4500 metrów przewyższenia. Moglibyśmy pokonać ten dystans w kilkanaście godzin, tylko po co? O ile przyjemniej było wędrować całymi dniami od schroniska do schroniska i cieszyć się jesienią w górach. Nie wiedzieliśmy tylko, co zrobić z długimi wieczorami spędzanymi w pustych lub prawie pustych schroniskach. Przyjemna odmiana od codzienności.
Kierunek zachód
Pierwotnie planowaliśmy po prostu wyjść z domu i iść na zachód, w przybliżeniu Głównym Szlakiem Beskidzkim, ale zanim w poniedziałek puściła nas praca, zrobiło się późno i mieliśmy do wyboru albo nocować pod Bereśnikiem (ze 3 km od domu), albo w Krościenku (tylko po co), albo gdzieś podjechać. Podjechaliśmy więc do Nowego Targu, zostawiliśmy samochód na Kowańcu i poszliśmy na Turbacz.
Wniosek 1: Początek żółtego szlaku na Turbacz to idealne miejsce, żeby na tydzień zostawić samochód, chyba, że nam na nim zależy, wtedy już nie. Ktoś uprzejmy wybił nam szybę. Mimo wszystko dziękujemy, że tylko jedną, bo przecież mógł więcej, że tylko boczną tylną przy bagażniku, bo jej brak nawet nie przeszkadza za bardzo, i że nie ruszył opon, bo mogliśmy dzięki temu po powrocie pojechać od razu do domu.
Turbacz – Luboń Wielki – Hala Krupowa
W schronisku na Turbaczu byliśmy już w tym roku ze 2-3 razy, Tatry z jego okolicy widzieliśmy już niejednokrotnie, więc nic nas tutaj nie zdziwiło. Może poza tym, że w schronisku można płacić kartą, co jest miłą odmianą, bo jednak nadal nie jest to standard.
Z Turbacza przez Rabkę ruszyliśmy na Luboń Wielki, który do tej pory pamiętałem tylko z 2009 roku z Bergson Winter Challenge. Jak przez mgłę docierały do mnie wspomnienia jak z Tomkiem Mikulskim pchaliśmy na szczyt rowery, brodząc po kolana w śniegu. Oczywiście w nocy. Zupełnie nie pamiętałem schroniska, choć pewnie oparłem o nie rower idąc szukać punktów w okolicznych jaskiniach. A schronisko zdecydowanie warte zapamiętania jest.
Budynek ma 4 kondygnacje. Poziom 0 – bufet, poziom -1 – piwnica/magazyn, poziom 1 – sala sypialna z około 10 miejscami noclegowymi i oknami na 4 strony świata, poziom 2 – mieszkanie gospodarza. Nie ma bieżącej wody, nie ma prysznica, a tylko wychodek za drugim, mniejszym budynkiem, w którym jest kolejnych około 10 miejsc do spania. Sala sypialna ma niesamowity klimat, a ktoś, kto wymyślił okna na cztery strony świata, miał pioruńsko dobry pomysł.
Wniosek 2: Jeśli nie byłeś nigdy w schronisku na Luboniu Wielkim, zaplanuj sobie wizytę w nim. Nie oczekuj wygód, oczekuj niepowtarzalnego klimatu.
Z Lubonia kolejnego dnia ruszyliśmy przez Jordanów w stronę Babiej Góry, celując w nocleg w schronisku na Hali Krupowej. Pół dnia spędziliśmy maszerując po łąkach, a potem pomiędzy miasteczkami, żeby na koniec wyrypać z Bystrej Podhalańskiej na grań i w końcu dotrzeć do schroniska. Byłem w tym miejscu drugi raz, pierwszy przytrafił mi się z 7 lat temu, gdy w nocy zimą poszedłem z Zawoi do schroniska, żeby odebrać portfel, który zostawił tam kolega. Pamiętałem tylko jedno – potworną mgłę, w której ciężko było mi zlokalizować wtulony w ścianę lasu budynek. Idąc tam tym razem, miałem nadzieję, że dotrzemy jeszcze za jasnego, żeby nie chodzić po hali w poszukiwaniu schroniska jak po siatce niczym przeczesując miejsce zbrodni. Udało się, choć mgła już zdążyła ograniczyć widoczność do jakichś 50 metrów.
Wniosek 3: Nie wiem czy na Hali Krupowej wieczorami jest tak zawsze, ale w mojej statystyce 2/2 razy całą okolicę spowijała gęsta mgła, stąd – jeśli chcesz nocować w schronisku na Hali Krupowej, a idziesz tam pierwszy raz, staraj się dotrzeć za dnia.
Przez Babią Górę na Halę Miziową
Dzień czwarty zapowiadał się krótki, z Hali Krupowej, przez Krowiarki, na Babią i do Markowych Szczawin wychodziło jakieś 16-17 km, więc z nadmiaru czasu wymyśliliśmy modyfikację tego planu. Z zanurzonej w chmurach Babiej Góry ruszyliśmy na Małą Babią i dalej zielonym w dół oddalając się trochę od Markowych Szczawin. Zobaczyłem na mapie schronisko Zygmuntówka, pomyślałem: „Słyszałem tą nazwę, więc powinno być ok”, ale w powietrzu brakowało internetu, więc szliśmy z założeniem, że ostateczną decyzję podejmiemy na rozdrożu – albo dalej i do Zygmuntówki, albo cofniemy się do Markowych Szczawin. Internet na szczęście przybył w ilości wystarczającej do podjęcia słusznej decyzji. Jak wieść górołazów niesie Zygmuntówka jest prywatnym schroniskiem, nie ma nic wspólnego ze zbierającym dobre opinie Schroniskiem Zygmuntówka w Górach Sowich, i raczej jest legendarna w sposób negatywny. Cofnęliśmy się więc do Markowych Szczawin.
Wniosek 4: Na odcinku od Hali Krupowej do Hali Miziowej przydałoby się schronisko trochę dalej niż Markowe Szczawiny, ale nie wiem czy gdyby takie powstało, to czy wytrzymałoby konkurencję, bo Markowe Szczawiny zdecydowanie były najlepszym schroniskiem na naszej trasie. Długo tylko nie mogłem zasnąć, bo w tamtejszej biblioteczce znalazłem Wiedźmina: Sezon Burz i długo się zastanawiałem czy próbować do rana skończyć, czy nie. Ostatecznie poddałem się przed 2 w nocy, kupiłem e-booka i skończyłem czytać na Hali Miziowej.
Odcinek Markowe Szczawiny – Hala Miziowa miał być naszym przedostatnim pełnym dniem w górach, planowaliśmy jeszcze pójść dalej w okolice Baraniej Góry, ale poczuliśmy się już trochę schodzeni, zepsuła się pogoda, a na dodatek większość nocy umilały nam różne krzyki – a to dziecięcej wycieczki, która nocowała w pokojach obok, a to pana Grzegorza, nazwanego przez nas „Januszem” na cześć sąsiada-pijaczka z czasów, gdy mieszkaliśmy w Warszawie przy Nowosieleckiej. Grzegorz, czy też Janusz, konsekwentnie nawoływał jakąś panią kurwę, która jak domniemamy nie chciała mu już więcej sprzedać alkoholu w barze. Tak więc po długim śniadaniu, celebrowanym dwoma kawami zeszliśmy na dół do Korbielowa, z którego jak się okazało musieliśmy wrócić do Nowego Targu przez Kraków. A 2-godzinne podróże rozklekotanymi busami bez wentylacji stanowiły najtrudniejszy odcinek całego naszego przejścia.
Wniosek 5: Morał z tej opowieści jest taki, że od Turbacza do Pilska nie znaleźliśmy miejsca, które podobałoby nam się bardziej niż Szczawnica i Pieniny. Tu jest pięknie. A tam są Beskidy, lasy i błoto. Fajnie, ale to jednak nie to samo.