Czwartego dnia rywalizacji na francuskiej wyspie Reunion zespoły walczące o miejsca w pierwszej dziesiątce zbuntowały się i opuściły… mapę.
Kolejny dzień mistrzostw świata upłynął zespołom na wszelakich aktywnościach, ponieważ po prawie 90 godzinach aż 20 (!) zespołów nadal tkwi na drugim etapie (packrafty) i zostało złapanych przez kolejny Dark Zone (czekają do świtu), inni – w tym Polacy – ukończyli przed zmrokiem etap rowerowy, a kilkanaście czołowych zespołów trekuje po aktywnym wulkanie Piton de la Fournaise wznoszącym się na 2 632 metry. Podobno jest tam pięknie, lecz akurat dziś wszystko spowiła mgła. Teraz dodatkowo jest noc, można się więc domyślać, że w otoczeniu czarnego od zastygłej lawy krajobrazu widać z grubsza nic.
Wężowisko
Dzień obfitował w wiele ciekawych zdarzeń, a noc pewnie niektóre z tych „ciekawostek” dla kolejnych zespołów tylko spotęguje. Etap 3 – 41-kilometrowy odcinek rowerowy – liderom zajął 6 godzin i był to jak do tej pory najlepszy czas. Adventure Trophy Team niemal całkowicie w dziennym świetle jechał godzin 8. A to wcale nie jakieś potworne góry, raptem 880 m w pionie. Gdzie więc haczyk? Myślę, że w nawigacji, bo drogi wyglądają niczym rozrzucone spontanicznie i zastygłe w bezruchu węże. Plątanina okrutna i sporo zakazanych dróg. Większość zespołów jeździ w miarę optymalnie, ale wszyscy wolno. Polacy wychodząc z TA3, czyli po rowerze mieli do liderów już ponad 21 godzin straty. Oczywiście 10 z nich to kwestia utknięcia w Dark Zonie na packraftach, ale po ich odjęciu mamy nadal 11. Jak tak pomyśleć, że jedni z najlepszych rajdowców w Polsce mają po pokonaniu 160 km taką stratę, to wydaje się, że to jakiś żart. Krzysiu Muszyński musisz mi kiedyś opowiedzieć jak to jest ścigać się z Chrisem Fornem. 😊
Zerknijmy na mapę. Tak mniej więcej wygląda optymalny wariant (kliknij, żeby powiększyć w nowym oknie).
Punkty oznaczone jako K to punkty obowiązkowe, ale bezobsługowe. CP to punkty obsługowe, sen na takich punktach liczy się do całkowitej puli. Niezaliczenie jakiegoś punktu K skutkuje naliczeniem kary czasowej wynoszącej, bagatela, 24 godziny, więc raczej wszyscy zaliczają wszystko. Chyba, że im się nie uda, nie zmieszczą się w limicie, to wtedy są kierowani na skróconą wersję trasy. Takich skrótów jest aż 5 na całym dystansie.
W pierwszej dwudziestce, a nawet w pierwszej trójce (nr 3 – 400Team Naturex) na rowerach zdarzyło się kilka skoków w bok, ale generalnie mało bolesnych…
Zakrzywiacz czasoprzestrzeni
Etap 4 i 5 to właściwie jeden długi trekking (dla liderów 15 godzin) z przerwą na 7-kilometrową dojazdówkę rowerem po głównej drodze asfaltowej. Jak na razie z perspektywy kibica był to (i nadal jest) najciekawszy odcinek, dla zawodników pewnie mniej. Na początek coasteering, potem ten rower i dalej danie dnia (i nocy) – 32 km, +3150 metrów – i punkt K20, który zespoły za pudłem zasysał na minimum godzinę, a w skrajnych przypadkach (Columbia i Estonian Ace Race) na 4:00-4:45. Obserwowanie trackingu w takich momentach wręcz boli. Choć jest w tym również troszkę winy organizatora, bo umieszczanie punktu na skraju mapy zawsze kończy się źle. Wiadomo, trzeba zmieścić się z mapą w formacie do druku, ale… może nie zawsze trzeba? Dla przykładu, idący na 5 pozycji Lozere Team2Raid wyszedł 3,5 km poza mapę! Wrócił w dobre miejsce 3,5 godziny później. Ał. I to wszystko za dnia! Na szczęście Polacy dotrą tam pewnie już po wschodzie słońca. Co ciekawe, to miejsce bardzo opłaciło się Czechom z Black Hill Opava Net, bo stracili tylko godzinę i wskoczyli na czwartą pozycję, robiąc jeszcze ponad godzinną przewagę nad kolejnymi zespołami.
Mapa tych dwóch etapów wygląda tak…
A wychodzenie poza nią tak…
4 – Estonian Ace Race – 4:45 straty
2 – Columbia – 4:00
14 – Black Hill Opava Net – 1:00
21 – Lozere – 3:30
Jedynym zespołem, który za mapę nie wyszedł był oczywiście Avaya z nawigującym Chrisem Fornem. Wiadomo.