GEZnO to dla wielu osób jedna z ulubionych imprez na orientację, idealna okazja do zamknięcia sezonu i spotkania wielu znajomych. Dla mnie to również obowiązkowy punkt w kalendarzu, jeśli akurat mam czas i chce mi się startować, co nie jest takie łatwe do osiągnięcia, a co można podkreślić statystyką – był to mój drugi start w GEZnO, a ostatni miał miejsce 6 lat temu, w tym samym miejscu, co tym razem, czyli w Zawoi. Jak widać „obowiązkowość”, to tylko… słowo.
To za co cenię tą imprezę to fakt, że każdy może tutaj znaleźć coś dla siebie. Można zrobić krótki spacer z mapą albo zmierzyć się z porządną wyrypą i zwiedzić sporą liczbę okolicznych jarów. Warianty nie są oczywiste, a namierzenie punktów wymaga precyzyjnej nawigacji. Co więcej, rzadko zdarzają się przebiegi, na których można się na dłużej wyłączyć, dzięki czemu skupiamy się na zadaniu do wykonania, a nie myślimy o liczbie pokonanych kilometrów. Sam wytyczając trasy rajdów czy tras pieszych na orientację mam podobną filozofię, więc takie podejście bardzo mi się podoba.
Wspólny cel to podstawa
Dobraliśmy się w parę z Szymonem Pietrowskim i ustaliliśmy, że to będzie trekking, że nie mamy żadnej napinki na wynik, i że mamy się po prostu dobrze bawić, bo przecież Szymon leczy przeziębienie i dopiero zrasta mu się pęknięte żebro, a ja jestem w trakcie permanentnego roztrenowania, więc gdzie tu walczyć o jakieś miejsca. Tym bardziej, że rywale mocni. Specjalnie ubraliśmy się za ciepło, bo przecież kto to widział trząść się przed startem. Od paru lat mam trochę awersję do zimna, kto wie, może to jakieś pokłosie Endurance Quest i innych przyjemnych wyzwań. Niestety tuż przed startem jak wzięliśmy mapy do rąk, to na chwilę, dosłownie 2 minuty, o wszystkich założeniach jakoś magicznie zapomnieliśmy…
Dzień 1, czyli jak pies przebiegł GEZnO
Jak powszechnie wiadomo w scorelaufie najważniejszy jest wybór odpowiedniej kolejności zaliczania punktów. Tylko strasznie słabo się to składa z pewnymi wyuczonymi nawykami. Jak te psy Pawłowa, usłyszeliśmy „start” i dzida. Poszli, tylko mózgi zostały. Chyba w tej kuwecie z mapami. Asfalt, tempo 4:20/km, tu ktoś skręca, tam ktoś skręca i nagle zostaliśmy sami. Zdjęliśmy wierzchnie warstwy, zimno przestało być groźne. Trochę zaczęliśmy trzeźwieć, zaliczyliśmy dwa punkty i w końcu rozłożyłem mapę, żeby tak spokojniej ocenić, co my tu w ogóle mamy do zrobienia. I posmutniałem widząc, ile drogi będziemy nadkładać. A wystarczyło zostać na starcie ze 2 minuty dłużej. Ale nie… euforia, adrenalina, owczy pęd. Lamerstwo poziom „hard”.
Tak to wyglądało…
Zaczęliśmy od punktu numer 45. Wariant, który zrealizowaliśmy miał 47.3 km i 2400 m przewyższenia. W stosunku do optymalnego nadrobiliśmy prawie 10 km (!), choć ucięliśmy 400 metrów przewyższenia. Inni wprawdzie też biegali sporo – zwycięzcy (Maciek Marcjanek i Piotrek Paszyński) ok. 46 km, drugie miejsce – Zbyszek Mossoczy i Konrad Swałdek, ok. 47 km, ale nie zmienia to faktu, że wybraliśmy naprawdę słabo.
Nic to, jak już zaczęliśmy, trzeba było robić swoje, i na szczęście to akurat wychodziło mi tego dnia całkiem dobrze. Oprócz jednego punktu (41) we wszystko weszliśmy przy pierwszym podejściu idealnie, a i wszystkie przebiegi szły nam czysto, więc pewnie dzięki temu pierwszego dnia zamknęliśmy podium i jednocześnie skład teamów, które zrobiły komplet punktów. Niestety przekroczyliśmy limit o 12 minut, więc dostaliśmy solidną, bo godzinną, karę czasową.
Może dałoby się urwać ze dwie minutki gdyby nie nasz czworonożny kompan. Dołączył się w Stryszawie i przeszedł z nami ponad 30 km. Szymon starał się go karmić pogryzionym przez siebie i trochę odmrożonym Snickersem, ale pies nie chciał jeść i z każdym kolejnym punktem wyglądał co raz marniej. Kulminację marności osiągnął tuż przed metą. Przekraczaliśmy rzeczkę, pies nie chciał wejść do wody, więc Szymon wziął go na ręce, po czym poślizgnął się na kamieniu lądując tyłkiem, i swoim, i psa, w wodzie. Takim zimnym akcentem zakończyliśmy dzień pierwszy.
Z jednej strony byliśmy zadowoleni, bo zrobiliśmy całość i mieliśmy sporą przewagę (prawie 40 minut) nad czwartym teamem, ale z drugiej, szybko licząc – gdybyśmy postali na starcie 2 minuty dłużej, to wymyśliłbym pewnie wariant, który zobaczyłem, jak mój mózg nagle teleportował się do mnie z powrotem, z kuwety w Zawoi do Stryszawy. 2 minuty stracone na starcie oznaczałyby zaoszczędzenie około 7 km, czyli ponad godziny i dodatkowej godziny kary czasowej. Ach, jak to myślenie się opłaca.
Tak by to mogło wyglądać…
A o tym jak przegraliśmy trzecie miejsce przeczytacie jutro…