Na rower ruszyliśmy około 16:30, a do mety dotarliśmy za pięć pierwsza. Odliczając godzinę na wydostanie się z Escape Room-u wychodzi, że 60 km jechaliśmy przez jakieś 7,5 h, co daje średnią 8 km/h. Nooo, brzmi jak tempo godne zwycięzców.
Rower, przebyty dystans: około 60 km.
Analizując przed rajdem schemat liczyłem, że 17-ta to w ogóle najpóźniejsza godzina, o której będziemy na mecie. Taka najpóźniejsza, najpóźniejsza. Jak już byśmy połamali wszystkie narty i przebili wszystkie dętki, to może byśmy zahaczyli o drugą noc. Prawie się sprawdziło.
Oprócz tego, że dwa punkty minęliśmy i musieliśmy się do nich cofnąć (strata łącznie jakieś 15 minut), to we wszystko wjechaliśmy czysto, bez szukania dróg i bez szukania punktów, więc tym bardziej ten czas i tempo dają do myślenia. A można na to spojrzeć jeszcze inaczej. Powiedzmy, że pierwsze 15 km pokonaliśmy ze średnią 20 km/h, bo to sam asfalt, momentami z lekkim podjazdem, czyli mamy 45 minut jazdy. Z kolei ostatnie 10 km to prawie ciągły zjazd dobrą drogą, więc mogło wyjść 25 km/h, albo i więcej, czyli mamy 25 minut. I teraz odejmijmy to wszystko od całości i jeszcze raz sprawdźmy średnią prędkość tego, co w środku.
35 kilometrów i 5 h 50 minut, czyli 6 km/h - to jest tempo szybkiego marszu. Można więc powiedzieć, że na tym odcinku nie opłacało się mieć roweru, bo biegiem zrobilibyśmy to szybciej. To są takie wnioski, których lepiej nie wyciągać, bo człowiek zdaje sobie sprawę z bez sensu targania tego sprzętu po górach.
Escape Room – Białka Tatrzańska
Poprosimy podpowiedź – brzmiały nasze pierwsze słowa po zamknięciu nas w pokoju Sherlocka Holmesa. A potem jak już skumaliśmy o co chodzi w całej tej grze, to poszło bardzo sprawnie. Miałem nawet wrażenie, że przez niewielką liczbę przedmiotów w pokoju rozwiązania się same narzucają. Jedynym problemem przed jakim stanęliśmy były kłódki, które nie chciały się otworzyć, mimo że wprowadzaliśmy poprawne kody. I potem długo szukaliśmy innych pomysłów, żeby finalnie wrócić do początku i próbować kilka razy to samo. Ostatecznie wydostaliśmy się z pokoju 3 minuty przed czasem. Było to bardzo fajne zadanie. Podobało mi się zdecydowanie bardziej niż Kramnica. Było ciepło, można było coś tam poczytać, skorzystać z toalety. Szkoda tylko, że pan nam jeszcze kawy nie zaproponował. No ale rozumiem – zadanie specjalne – czytanie bez kawy.
Byle w dół
Z Białki na górę praaaawie udało nam się wyjechać. Były może ze dwa momenty, w których musieliśmy pchać rowery. Za to zjazd był całkiem ciekawy, bo zupełnie nie miały znaczenia nasze pomysły nawigacyjne, liczyło się tylko to, którędy jeżdżą skutery, bo po lekko utwardzonym śniegu dało się zjeżdżać. Wyrzuciło nas troszkę na północ, w trakcie zjazdu padła mi pierwsza czołówka, ale przynajmniej byliśmy szybko na dole. W Leśnicy najpierw 20% podjazd, potem lżejszy, ale w końcu zniknął asfalt i zaczęło się pchanie. Pewnie jakiś kilometr w śniegu, dalej już zjazd w miarę odśnieżoną drogą do punktu 30 i dalej do Gliczarowa Dolnego. Do Górnego najpierw spokojnie, a potem pojawił się znak, że droga nie jest utrzymywana w zimie i powoli powoli, wraz z napisami Alez! Alez! na asfalcie zaczęło do mnie docierać, że pchamy rowery pod Gliczarów. Ten Gliczarów z Tour de Pologne. Nie byłem tam wcześniej, więc trochę się zdziwiłem, jak nagle próbując iść po oblodzonym asfalcie zacząłem razem z rowerem w ręce zjeżdżać w dół. Jest stromo. Szacun, jeśli ktoś to podjeżdża, bo mi w rowerze MTB brakowało już wszystkiego – przełożeń, siły, mocy, przyczepności. Może latem?
Cip, Cip, Cipki
Do Poronina zjeżdżaliśmy w jakiś poroni(n)ony sposób. Oczywiście po śladach skuterów, ale takich słabo ubitych, więc przednie koło ciągle zapadało się w śniegu i rower próbował mnie zrzucić przez kierownicę. W końcu opatentowałem inną pozycję do zjazdu niż normalnie – jedną nogę miałem na pedale, siadałem na ramię, a drugą nogę wystawiałem jako śnieżny hamulec i stabilizator. I tak zjechaliśmy do Poronina, choć znowu nas wyrzuciło trochę na północ. Suchowiański Wierch – numer 33, to był chyba najgorszy punkt tego etapu. Jak tylko skręciliśmy w Cipki, to skończyła się normalna droga i do samej góry musieliśmy prowadzić rowery. Na początku to jeszcze jak cię mogę, bo ścieżka była ubita. Ale wyżej stoją domy, przy nich latarnia i dochodzi asfalt, tyle, że z kierunku, który nas nie interesował. I tu się zaczęła orka. Śnieżne pole. Nogi się zapadają, rower się zapada. Ten rower ciężki jak sto pięćdziesiąt. Dopiero na mecie zobaczyłem że śnieg zaklejał przestrzenie między szprychami robiąc prawie pełne koło. Ciekawe, ile to ważyło. No i na to wszystko jeszcze mgła. Punkt oczywiście minęliśmy pewnie przechodzą z 15 metrów obok niego, ale na szczęście dość szybko się zorientowałem i wracaliśmy tylko jakieś 150-200 metrów. Później droga do szczytu się nadal wlokła, na początku ciągle pełzaliśmy z buta prowadząc rowery, a od wypłaszczenia już momentami dawało się jechać szalone 4-5 km/h. Był to zdecydowanie najbardziej męczący moment tego rajdu.
Ciemność widzę
Po zjeździe wprawdzie drogi stały się całkowicie jezdne, ale za to rozładowała mi się druga lampa. Pierwsza – Mactronic, to model ze bez stabilizacji napięcia i na wewnętrzny akumulator ładowany przez USB, czyli jak akumulator się wyczerpuje, to światło gaśnie i koniec pieśni, jest ciemno. Naładować można w domu albo ewentualnie z powerbanka (chyba). Druga – Fenix, to model na 4 baterie AA, świetna mocna lampa z dwoma diodami, dającymi światło długie ciągłe i rozproszone. Ale kolejnych baterii już nie miałem, więc zostało mi takie słabiutkie rozproszone światło, co najwyżej do czytania mapy i to najlepiej nie w trakcie jazdy. O ile przejeżdżaliśmy przez miejscowości i pojawiały się chociaż pojedyncze latarnie to było spoko. W innych sytuacjach po prostu jechałem za Zbyszkiem i też światła wystarczało. Schody zaczęły się na zjazdach na odludziu, bo jadąc na zaciśniętych klamkach wlepiałem wzrok w krawędź pobocza wypatrując nagłej zmiany kierunku ciągnącej się obok drogi linii śniegu. Jak ona skręcała, to ja też. Na szczęście później zaczęły się już długie proste, w większości przez oświetlone miejscowości, więc brak światła nawet nie dokuczał.
I tak oto, patrząc na czas, na wszelki wypadek rezygnując z ostatniego punktu dobiliśmy do Szaflar. Rozmroziliśmy ręce i stopy, które na ostatnich 10 km trochę stężały i zakończyliśmy naszą przydługą wycieczkę.
Łączny pokonany dystans: ok. 155 km.
Łączny czas: 26 godzin 22 minuty + 2 godziny kary czasowej
Zdecydowanie zimowy siłowy rajd, prawie bez etapów pieszych, za to z dużą ilością nart i obfitujący w pchanie roweru, to nie był mój układ dyscyplin. Pewnie gdyby Zbyszek miał brata bliźniaka, to dotarliby do mety ze dwie godziny szybciej, ale i tak rajdowało nam się zacnie i fajnie, że dotarliśmy do mety z prawie całą trasą i tak ogromną przewagą. To zawsze cieszy. 🙂