Chwila nieuwagi i znowu się udało. Patrzę wstecz trochę nie mogę pojąć jak. 140 kilometrów na rowerze, biegówkach, zjazdówkach i biegiem, a tymczasem… w ostatnich 4 miesiącach na rowerze byłem 3 razy, na biegówkach tej zimy raptem 1,5, bo ten jeden to na zaliczenie jako pełne wyjście nie zasługiwał, a na zjazdówkach ostatni raz jeździłem jakieś… 15 lat temu. Czyli, jak widać, przełożenie z biegania na inne dyscypliny istnieć musi całkiem spore.
Gdy Zbyszek Mossoczy zadzwonił z propozycją startu w ICE Adventure Race, to w Szczawnicy nocami było minus kilkanaście stopni. W tych zawodach i tak planowałem wystartować, ale na pieszej pięćdziesiątce, bo już na samą myśl o nocnych etapach rowerowych w podobnych temperaturach uchodziło ze mnie powietrze. Robiłem to już tyle razy, tyle razy wychodziłem z tej cholernej strefy komfortu, że to minus piętnaście w nocy na rowerze, to już w sumie jest komfortowe i nie robi wrażenia. Tylko to zimno znowu będzie przenikać do szpiku kości i wywlekać z człowieka każdą niteczkę życia, i jeszcze na pewno będą zjazdy, czyli będzie pieprzone -30 odczuwalne… I nic nie da się z tym wszystkim zrobić, tylko znowu trzeba będzie grać zębami Walczyka, trzepać rękoma o kierownicę, gnieść palce w butach, szukając choć kropelki ciepłej krwi, a potem jak już to wszystko będzie zawodzić, wywracać oczy na drugą stronę szukając pocieszenia gdzieś w głębi. Nie można by tak ścigać się w Hiszpanii albo w Maroku? Jak widać nie. Po tygodniu wyobrażania sobie tych nocnych etapów rowerowych w końcu się zgodziłem i zacząłem w prognozach wypatrywać ocieplenia.
Etap 1 – prolog – bieg na orientację
Nasz przebieg to około 8,5 km. Bieg na orientację po Szaflarach, a że Szaflary szybko się kończą, to również po okolicznych polach i górkach. Już przy przelocie na nasz czwarty punkt (44-41) okazało się, że mgła będzie na tych zawodach rozdawać karty. My na szczęście dobieraliśmy całkiem nieźle, jeśli nie w pierwszym rozdaniu, to w drugim. Ale wracając do mgły – rozdzielenie się na 100-150 metrów sprawiało, że już znikała czołówka drugiej osoby. Wystarczyło na chwilę stanąć w miejscu i zamyślić się nad życiem, a wokół robiło się ciemno. Dlatego staraliśmy się za dużo nie myśleć i po prostu szliśmy przed siebie, ale dawno nie miałem już takiego poczucia, że kompas pokazuje mi bzdury. Chodzenie w mleku bez punktów odniesienia jest jednak straszne, ciągle wydawało mi się że skręcam albo przynajmniej chciałem to robić, a kompas mówił coś zupełnie innego. Skręcam jeszcze bardziej, a wskazówka prawie nie drgnie. Idąc z 41 na 42 było już lepiej, ale licznik w nogach mówił „to już tu”, tylko co już tu, jak wkoło nic nie ma? To znaczy coś jest, tylko tego nie widać. W końcu po lewej zarejestrowaliśmy spadek terenu i cofnęliśmy się do punktu, a potem już skończyły się pola i mogliśmy wsiąść na mój upragniony nocny rower.
Siedzieliśmy tak sobie spakowani, gotowi do drogi, rozmawialiśmy o 40-stopniowym upale w Australii podczas Crocodile Trophy i gdyby ktoś powiedział, że zawody są odwołane, to chyba byśmy tylko poprosili o piwo w ramach rekompensaty i moglibyśmy siedzieć tak dalej. Nie trzeba wychodzić we mgłę? To nawet fajnie. No, ale niestety, start tylko przesunięto o pół godziny, na 22:30, więc w końcu trzeba się było zebrać.
Etap 1
Nasz przebieg to około: 33 km. Nocny rower. Głównie asfalty albo przejezdne lekko zaśnieżone i zalodzone szutry, i praktycznie prawie płasko. Zaczęliśmy bardzo sprawnie, a potem poszło trochę nie tak, jak miało. Wiedzieliśmy, że punkt 21, wspinaczkowe zadanie specjalne na Kramnicy, jest po przeciwnej stronie rzeki, ale postanowiliśmy najechać od zachodu, licząc, że da się przejść na drugą stronę. No i się dało, przeszliśmy. Jedna skała, druga skała, chodzimy, krążymy, wychodzimy wyżej, w końcu dzwonimy i dowiadujemy się, że powinni być ludzie z czołówkami. Przy jednej skale rzeka ma zakole, wrzyna się pod ścianę, rozbryzguje i nie da się pójść dalej, więc wracamy na zachodni brzeg i objeżdżamy wszystko, aż w końcu ktoś do nas krzyczy.
Stoimy po przeciwnych stronach rzeki, jakieś 5 metrów od siebie i 30 metrów od punktu, i łowimy słowa przebijające przez szum wody: 'objechać', 'most', 'Krempachy', 'Skoda Roomster'.
Dopiero po kilkuset metrach rozłożyłem mapę i dotarło do mnie znaczenie słowa „objechać”. Przemknęło mi przez myśl i nawet tę myśl wyartykułowałem, żeby może olać tą skałę, bo nie sądzę żebym zrobił 30-metrowy wspin o wycenie 6-. A nawet gdybym go zrobił, to pytanie do czego bym się nadawał później?
Zadanie: zesram się, a nie dam się.
Przy pierwszych 5 próbach nie utrzymałem nawet pierwszego chwytu. Potem było już tylko lepiej, ale po jakichś 15 minutach i 10-12 metrach w pionie stanąłem w miejscu, w którym nie mogłem utrzymać już niczego. Ręce zbułowane, skała mokra i śliska, wziąłem więc blok, wisiałem sobie i śmiałem się w duchu, bo przecież nie na głos, z własnej słabości i nieporadności. Przecież to nie przewieszka, przecież to nie żaden pieruński dach, tylko pionowa ściana pełna różnej maści krawędzi i chwytów, a ja nie mogę utrzymać nic. Tyle, że ostatni raz regularnie wspinałem się jakieś… 8 lat temu. Opuszczaj panie, spadamy stąd. Obaj zgodnie stwierdziliśmy – no dobra, to teraz trzeba nadrobić te 2 godziny kary – i ruszyliśmy z kopyta. Pod tą skałą wyszła jeszcze jedna ciekawa rzecz – wystartowałem z bateriami w czołówce, które nie były świeże. Na szczęście lampy miałem dwie, a zapasowe baterie na końcu roweru. Ale ten fakt miał mi jeszcze dać o sobie znać. Do Nowego Targu dojechaliśmy jakieś 40-50 minut później niż planowałem i była mniej więcej godzina 3:00.
Dalszy ciąg historii niebawem…