Zawoja, lało przez noc, leje i rano. Trasa skrócona do maksymalnie bezpiecznej wersji. Dwie pętle, łącznie 27.5 km i około 900 metrów w pionie. Wszystkie plany spłynęły z deszczem.
Zdjęcia: Zbyszek Kowalski
Wstałem rano, o 6:30 i czułem się lekko przymroczony. Za oknem leje. Wprawdzie okno w Szczawnicy, a etap w Zawoi, ale internet mówi, że tam nie jest lepiej. Zjadłem spokojnie śniadanie, ogarnąłem krowy na farmie Hay Day i pojechałem, próbując zapamiętać możliwie dużo elementów profilu i jakoś się psychicznie nastawić na ciężką 42-kilometrową przeprawę w błocie. Nastawiałem się na potężną orkę, taką, po której to rower trzyma człowieka w pionie, a nie odwrotnie. Byłem wręcz przekonany, że na trudnym technicznie etapie, w lejącym deszczu i błocie po korby wejdę do pierwszej piętnastki.
Bo w takich momentach trzeba umieć wejść gdzieś wgłąb siebie, oswoić ból, cierpienie, wyłączyć na poziomie podświadomości zimno i lejący deszcz. A w tym jestem dobry. Po prostu umiem mieć wszystko w dupie i robić swoje. Jeśli trzeba. Jeśli nie trzeba, wolę pić kawę i leżeć na hamaku. Proste.
Przesunięty start, zmiana trasy, nic nie wiem
No i wszystkie te ambitne cierpiętnicze plany spłynęły niczym błoto z roweru pod wpływem ciśnieniowej myjki, bo Cezary uznał, że trasa jest zbyt niebezpieczna. W pełni go rozumiem, bo medycy mieliby co robić, a i ich pewnie trzeba by skądś wyciągać w tych warunkach. Niemniej jednak, zmiana mi się nie podobała, bo nagle straciłem wszystkie moje atuty. Bezpiecznie, oznaczało szybciej dla wyjeżdżonych. Na starcie nie wiedziałem nic – ile robimy przewyższenia, ani jaki jest najwyższy punkt. Konferansjer mówił o pętli liczącej około 20 kilometrów, a miała 13.5 km. Zmiana wyszła dobrze pod względem bezpieczeństwa, ale została przeprowadzona słabo informacyjnie.
Etap bez historii
Stwierdziłem, że w takim razie pierwszą pętlę potraktuję jako rekonesans, a na drugiej trochę przycisnę. Okazało się, że taki stricte górski teren został ograniczony do minimum. Błotno-technicznie jechało się łącznie może przez 2 kilometry. Wszystkie zjazdy były asfaltowe, a podjazdy do zrobienia bez schodzenia z roweru. Pozostała część to szutrowy trawers i asfaltowe łączniki. Na drugiej pętli pracowałem mocno na podjeździe, bo widziałem, że są tacy, którzy lepiej radzą sobie na mokrych asfaltowych zakrętach. Wystarczyło trochę mocniej docisnąć, żeby już mnie nie doszli. I to tyle z taktyki.
Dojechałem na 23. miejscu i ostatecznie zająłem 20. miejsce w klasyfikacji generalnej całej Gwiazdy Południa. Strasznie szkoda tego etapu, bo przy ładnej pogodzie mógł być epickim zakończeniem całej etapówki. Może za rok.
Piwko, naleśniki i zachód słońca
Biorąc pod uwagę, że wróciłem w całkiem niezłej formie i o sensownej porze, a pogoda w Szczawnicy się poprawiła, to poszliśmy na krótki spacer do Bereśnika i dalej na Podoły. Piknie tam!