Maków Podhalański, 55.5 km, 1750 metrów przewyższenia, etap w 3 godziny i 49 minut. Błoto, pomyłka trasy, zagubieni rowerzyści i końcówka pt. „Gdzie ta cholerna meta?”.
Zdjęcie otwierające: Zbyszek Kowalski
Jak wyjeżdżaliśmy ze Stryszawy, to zaczynało padać, przechodziły burze i ewidentnie pogoda chciała mnie zmusić do grzebania przy rowerze. Nie chciało mi się strasznie, ale wiedziałem, że etapu w błocie na moim wysłużonym Geaxie z tyłu nie przejadę. Tak więc wyszperałem w magazynie jakiegoś prawie nieużywanego Rapid Roba i zmieniłem oponę.
Przy okazji zauważyłem, że cały czas jeżdżę na obręczy, którą naostrzyłem w Finlandii podczas Endurance Quest, gdy wybuchła mi dętka, i która do tej pory jest zaklejona taśmą izolacyjną. Taka ciekawostka.
Siłowe ściganie
Do drugiego etapu podszedłem już inaczej. Początek wprawdzie nadal chciałem przejechać spokojnie, ale całość z nastawieniem, że to jest dzień, w którym można się ścigać. A ostatni dzień w Zawoi będzie po prostu dobiciem, niezależnie od tego, co zostanie w baku. Tak więc z Makowa wyjeżdżaliśmy od razu mocno pod górę i bardzo szybko był rozjazd na trasę Pro i 1/2Pro, dzięki czemu zrobiło się luźniej. Jak tylko zaczął się las, wiedziałem, że decyzja o zmianie opony była słuszna. Rob dobrze pilnował moich tyłów.
Zmyłka goni zmyłkę
Jeszcze przed pierwszym długim zjazdem, czyli około 7 kilometra dogoniłem Alekseia z naszego teamu (Loyalty Point Racing Team Powered by Mini), który mimo, że zjeżdżał sprawniej ode mnie, to w pewnym momencie się zatrzymał i zwątpił, czy aby na pewno jest na trasie. Skupiając się na jego plecach nie do końca śledziłem strzałki, więc zaczęliśmy szukać trasy. Szybko gdzieś w dole zobaczyłem strzałkę i pognałem. Aleksei i jeszcze jeden gość kawałek za mną.
Po 3-4 kilometrach zjeżdżało się na poziom około 315 metrów n.p.m. i trzeba było trochę pojeździć asfaltami przed dojazdem do kolejnego podjazdu. I tak na tych asfaltach… najpierw 90 stopni w lewo, potem od razu w prawo, otwarta przestrzeń, dwie dróżki, jedna wałem przeciwpowodziowym, druga schodząca do rzeki. Zjechałem do rzeki. Tak coś czułem, że jest dziwnie. Jakiś samochód, jakaś pani w kostiumie kąpielowym chodzi po kamieniach, krzaki, żadnych taśm, strzałek. Odwróciłem się, chłopaki cisną za mną. Ale na szczęście za kolejnym zakrętem była już rzeka i wszystko stało się jasne. 400 metrów cofki i wjazd na wał. Chłopaki przodem, kolejnych 4 gości już ucieka wałem. Ech, kosztowna pomyłka. No, ale jedziemy. Zatrzymałem się, żeby poprawić wysokość siodła, bo coś mi nie pasowała pozycja na podjeździe i zacząłem odrabiać straty.
Rowerzyści zagubieni w lesie
Nawet w zawodach na oznaczonej trasie warto pewne sprawy ogarniać – pierwsza to czytanie i zapamiętywanie profilu, druga – czytanie terenu, a trzecia – fajnie mieć wysokościomierz, w liczniku lub ew. zegarku. Szczerze mówiąc, nie wyobrażam sobie, że miałbym jechać takie etapy, nie wiedząc na jakiej wysokości się znajduje i ile jeszcze podjazdu/zjazdu mi zostało. Taka wiedza daje niesamowity komfort. Czasem też dyskomfort, szczególnie, jeśli co 5 minut zerka się z nadzieją, że w końcu pojawi się liczba 1000, a tam ciągle np. szóstka z przodu.
Goniąc chłopaków, którzy mnie wyprzedzili, pamiętałem co nas czeka, wiedziałem, że pojedziemy jakimś grzbietem, a dopiero później stracimy trochę wysokości i zacznie się długi podjazd na górę Kostkową na ok. 850 metrów.
Cały czas miałem w zasięgu wzroku grupkę około 8 osób. I nagle, na środku grzbietu, na szlaku, na leśnej drodze, gdzie nie było żadnych odnóg, ktoś zwątpił - czy aby na pewno jedziemy po trasie, bo tu dawno nie było taśmy ani strzałki.
Siedmiu stoi, jeden się cofa. Dojechałem, więc pytają, co ja sądzę. Ja, że wszystko gra, bo przecież skręty są dobrze oznaczone, a poza tym jedziemy grzbietem, więc jak dla mnie jest okej. Straciłem jakieś 5 sekund na gadkę i pojechałem dalej. Za 300 metrów wisiały już strzałki. Z tych ośmiu osób dogoniły mnie później tylko trzy, które ostatecznie przed metą i tak jeszcze wyprzedziłem.
Błotna orka
Zrobiliśmy grzbiet, trochę spadliśmy i zaczął się podjazd, który na wysokości 650-700 metrów miał kilka kilometrów wypłaszczenia. Ale to była rzeźba. Dawno nie jechałem tak siłowego odcinka. Prawdziwe beskidzkie błoto. Kałuża za kałużą. Ręce miałem już tak zmęczone, że ból sprawiała mi nawet zmiana przerzutek. Czasem kałuża powyżej korby, a czasem szukanie śladu w błocie. I tak przez jakieś 5 kilometrów. To, co było w tym fajne – odrabiałem, nie traciłem. Ale energetycznie można się tu było wyjechać totalnie, dlatego w pewnym momencie zacząłem jeść. Zazwyczaj jadłem co 40 minut, a tu dorzuciłem jedną dodatkową porcję. Opłaciło się, bo etap krył jeszcze pewne niespodzianki.
Wygrzej kości przed Zawoją
Etap w Makowie, podobnie do tego w Stryszawie, był piekielnie gorący. A podjazd na górę Kostkową kończył się w otwartym terenie. Było koło 13-tej. Piekło. Przed sobą widziałem 2 albo 3 umęczone ludziki, które mozolnie wspinały się wyżej i wyżej. W końcu szczyt. Pamiętałem dwie rzeczy – jedną z profilu, a drugą z tego, co mówił Cezary przed startem. Na profilu był taki mały dzynks, co oznaczało, że po kawałku zjazdu, będzie jeszcze podjazd. A Cezary mówił o dużych kamieniach na zjeździe i żeby uważać. No to uważając, zjechałem i zacząłem znowu dziubać pod górę, po czym pełen euforii, ciesząc się z mocno przejechanego etapu, zacząłem zjeżdżać. W końcu profil mówił do mnie jasno – będzie 12-13 km z tendencją spadkową.
Przepraszam, czy Maków leży na jakimś szczycie?
Po jakichś 3 kilometrach pięknych zjazdów, jakoś niepostrzeżenie moje przerzutki zaczęły przesuwać się w stronę młynka. Dogoniłem kogoś i nawet żartobliwie rzuciłem, że ten Maków to chyba na jakimś szczycie leży. Gość był jednak zbyt zajęty próbą znalezienia wtyczki, którą ktoś mu wyjął, więc nic nie odpowiedział. Asfaltowy podjazd zmienił się w płyty, a płyty w leśne dukty. Dogoniłem kolejnego towarzysza niedoli, z którym już udało się chwilę pogadać i pozastanawiać się, dlaczego ciągle jedziemy pod górę, skoro mieliśmy zjeżdżać. Z 600 metrów zrobiło się 700, na liczniku miałem już 49 km, odejmując nadrobiony kilometr, i licząc, że etap ma 52 km, składało się to wszystko w jakiś hardcorowy zjazd. Tylko na razie nie wiedziałem, gdzie jestem, a wysokościomierz przebił 715 m. W końcu kolega stracił optymalny tor jazdy w błocie i uciekłem. No i się zaczęło.
Słyszałem, że ktoś złamał na tym etapie obojczyk. Jeśli była to prawda, to ten zjazd był do tego idealny. Do łamania innych rzeczy również.
W dwóch albo trzech momentach mimo szurania tyłkiem po tylnym kole i mimo na 90% zaciśniętych klamek czułem, że „tracę to”. Kamienie wybijały koła i przyspieszały jazdę, błoto zmieniało tor ruchu, w końcu wjeżdżałem w krzaki, żeby zejść z roweru i kawałek sprowadzić. Ostatecznie, zjechałem i powiększyłem przewagę.
No to co? Może jakaś meta?
Po zjeździe krzaki wyprowadzały na asfalt. Pojawia się tablica Maków Podhalański, licznik mówi 52 km, to znaczy, że został tylko szybki przelot i finisz. I co? Jajo. Asfalt się skończył, zaczęły się błotne krzaki. Generalnie super fragment, fajny, dziki, nad rzeką, singielki, błoto, rewelacja. Tylko dlaczego mam 55 km i ciągle jadę? Na 500 metrów do mety wypowiedziałem już na głos nazwisko organizatora w połączeniu ze słowem na „k” i pytaniem o lokalizację mety. I chwilę później wyjechałem z tych piekielnych krzaków i przeciąłem kreskę. Zająłem 20. miejsce i byłem wypruty.
A teraz porównanie…