Stryszawa, 52 kilometry, 2100 metrów przewyższenia i całość w 3 godziny i 45 minut. Etap przejechany bez napinki, raczej żeby przeżyć i mieć siły na kolejny dzień.
Przyjechaliśmy do Stryszawy jakieś 15 minut przed startem, więc bez zbędnych ceregieli i rozjazdów przygotowałem cały sprzęt i 9:57 ustawiłem się gdzieś na szarym końcu około 150-osobowej stawki. W ogóle mi to nie przeszkadzało, a nawet pasowało, bo nie chciałem od początku uciekać i trzymać bardzo mocnego tempa.
Początek poprowadzony długim asfaltem, najpierw po płaskim, później coraz bardziej stromo pod górę, pozwolił ustawić się w odpowiednim miejscu bez przepychanek i rwania tempa. Zaczęło się.
Profil był dla mnie korzystny. Duża zmienność i podjazdy poprzecinane zjazdami sprawiały, że rzadko bolały mnie plecy.
Na długich podjazdach ewidentnie czułem, że odstaję od reszty osób jadących w mojej bliskiej okolicy. Oni wyglądali, jakby po prostu sobie ciupali, wjeżdżali, a ja cierpiałem jakby poziom mocniej. Na szczęście na tym etapie nie było kilkukilometrowych monotonnych podjazdów, które trzeba by robić w jednej pozycji. To dawało mi szansę na nietracenie pozycji. Jeżeli ktoś mnie wyprzedzał na podjeździe, to szybko odzyskiwałem straty na technicznych zjazdach. Tak z pierwszą dziewczyną zmienialiśmy się miejscami przez jakieś 20 kilometrów. Ona kończyła podjazd 30 sekund przede mną, potem ja zjeżdżałem 30 sekund przed nią i znowu spotykaliśmy się na podjeździe. Aż do momentu gdy zaczęły się zjazdy do mety i już nie miała gdzie dogonić.
Rowerzyści nie chodzą
Moją uwagę zwróciła jedna ciekawa zależność – ludzie, którzy trenują jazdę na rowerze, nie umieją szybko chodzić z rowerem. Może ci najlepsi umieją, ale tych nie widziałem. I pewnie rzadziej schodzą z roweru. Ale ci, z którymi się ścigałem odpadali na podejściach. Jedno było dla mnie hitem – 50 metrów przewyższenia stromej sztajchy w terenie z korzeniami, błotem i rynną na wodę po środku. W ogóle nie warto próbować jechać. Idąc z rowerem wyprzedziłem 5 osób. Oczywiście niektórzy później powoli mnie doganiali, ale zależność się utrzymała – na każdym podejściu zyskiwałem kilka pozycji.
Pierwsza wywrotka
Najdłuższy podjazd na tym etapie miał około 500 metrów w pionie i był przecięty dwoma małymi zjazdami. Całe szczęście, bo one dawały chwilę wytchnienia moim obolałym plecom. Na jednym z takich małych zjazdów zaliczyłem wywrotkę życia. Wyjeżdżałem z jakiejś łąki w las, nagle był zakręt 180 stopni, więc zwolniłem prawie do zera, mocno skręciłem kierownicę i wyjeżdżając z zakrętu przy prędkości 1 km/h wjechałem przednim kołem w kamień. Nie miałem już szansy przekręcić korbą, więc rower stanął w miejscu, a ja padłem w błoto, uderzając jeszcze Achillesem o kamień i rozcinając skórę. Sytuacja była dla mnie tak komiczna, że pozbierałem się możliwie szybko i mając nadzieję, że nikt tego nie widział, pognałem dalej.
Warto umieć zjeżdżać
Gwiazda Południa to impreza organizowana przez Cezarego Zamanę, a więc przyjechali tutaj głównie ludzie z okolic Warszawy, którzy na co dzień startują w Mazovii. I to widać. Oczywiście są tacy, którzy sobie radzą świetnie i tacy, których na żadnym zjeździe bym nie dogonił, ale większość osób na zjazdach po prostu cierpiała. Bo to żadna frajda schodzić z rowerem albo jechać z poczuciem braku kontroli nad tym, co dzieje się wkoło. A było się gdzie połamać.
Zakończyłem etap na 25. miejscu open. Z lekko obolałym Achillesem, ale poczuciem, że nie zajechałem się i że dam radę dobrze pojechać kolejny etap.