Gdy drugiego dnia po ponad 7,5 godzinach ganiania po górach wpadliśmy na metę przywitała nas Marta Kurek słowami: „Co tak długo?” Może słowa były inne, ale sens dotarł do mnie właśnie taki. Jak to „co tak długo?” Okej, może nie rozwijaliśmy jakichś zawrotnych prędkości, ale o co jej chodzi – myśleliśmy skonsternowani. – No już po dekoracji. Przegraliście 3 miejsce – podsumowała.
Trzeba było widzieć nasze miny. Ale jak to? Ale dlaczego? Jak to w ogóle możliwe? Musieliśmy wyglądać naprawdę zabawnie. Ale zacznijmy od początku.
Najważniejsze jest podejście
A nasze nie zmieniło się w porównaniu do dnia poprzedniego. Czyli jaki był plan? Jak mawia pan Staszek ze Stryszawy: „Nordic walking”. Tak przynajmniej opisał nas, chłopców z kijkami, swojemu sąsiadowi, gdy psy zaczęły szczekać. Tak więc ruszyliśmy uprawiać nasz nordic walking. Trochę jakby nadgryzieni, trochę sztywni. Ja z krwawiącymi piętami, bo dzień wcześniej testowałem buty do kolejnego numeru BIEGANIA, a Szymon „Saneczkarz” Pietrowski w swoich subtelnie bieżnikowanych Icebugach. Tym razem bez psa.
Nie mogło być mowy o błędach
Kolejność zaliczenia punktów wybrał za nas organizator, więc przynajmniej jeden problem mieliśmy z głowy. Pozostało jako tako zrealizować warianty i zmieścić się w limicie. Tak przynajmniej nam się wydawało. Przecież skoro mamy prawie 40 minut przewagi nad chłopakami z czwartego miejsca, to nic się już nie wydarzy. Nie ścigaliśmy się. I to chyba był główny powód tego „dlaczego tak długo”, jakby powiedziała Marta. Ja robiłem zdjęcia, a Szymon jeździł w swoich łyżwiarsko-saneczkarskich butach to tu, to tam, choć głównie w dół.
Gdzie się podział ten czas?
Od początku ciągle mijaliśmy się z Krzyśkiem Dołęgowskim i Robertem Celińskim, zazwyczaj oni byli gdzieś z przodu i spotykaliśmy się na punkcie. Potem znowu uciekali i znowu się spotykaliśmy. Albo przynajmniej my widzieliśmy jak już sobie idą, a my hyc zza krzaka do lampionu. Gdy dotarliśmy do punktu numer 5-65, to minęły 3 godziny. My hycaliśmy zza krzaka, a oni właśnie znikali za pagórkiem. To był 18 km. W sumie zrobiliśmy 37 km. Spojrzałem na mapę i pomyślałem, że właściwie to prawie połowa trasy i nawet mamy niezły czas. Jeszcze 3 godzinki i pozamiatane. I potem wydarzyło się coś dziwnego. Wpadliśmy w jakąś dziurę w czasoprzestrzeni. Kolejne 19 km pokonywaliśmy w 4 godziny i 45 minut. Bez żadnych błędów, szukania dróg, czysto wchodząc na punkty. Wracam pamięcią do tych przebiegów i nijak nie znajduje wyjaśnienia, co my tam tak długo robiliśmy. Chyba po prostu… uprawialiśmy nordic walking.
A chłopaki z KS Kandahar, którzy wcześniej zajmowali czwartą pozycję, wyprzedzili wszystkich i dołożyli nam 1 godzinę i 7 minut. Szacun!