Gdy kilka lat temu pierwszy raz obejrzałem trailer rajdu w Patagonii, to pomyślałem „Wow, to jest to, muszę tam kiedyś wystartować!”. Teraz chyba już trochę mi się odmieniło…
Patagonian Expedition Race to bardzo specyficzne zawody. Od innych rajdów ekspedycyjnych organizowanych np. w cyklu ARWS (AR World Series) bardzo się różnią. Głównie jedną rzeczą – podejściem do organizacji. Rajdy w ARWS promują się hasłem as much an expedition as a race, które w moim odczucie oznacza, że mamy do czynienia z wyrypą, ekspedycją, ale jednak intensywnie się ścigamy, mocny jest ten czynnik sportowy. W Patagonii większy nacisk kładzie się jednak na przetrwanie. PER był do tej pory organizowany w lutym (w lecie w Chile), a tym razem odbywa się w listopadzie, co okazało się trochę strzałem w stopę, bo środowisko rajdowe wybrało mistrzostwa świata na Reunion, a co za tym idzie do Patagonii wybrało się tylko 10 ekip. Jakoś mnie to nie dziwi.
Niewiele punktów i prowizoryczne mapy
Trasa ma ponad 500 kilometrów i jest na niej 7 punktów kontrolnych. Słownie: siedem. Niewielki wysiłek organizacyjny. Zawsze miałem wrażenie, że coś robię nie tak. Stawiać 70 punktów na 150 km, no głupota. Z drugiej strony, pamiętam, że była to jedna z rzeczy, które mnie zainspirowały dawno temu, jak przeczytałem relację brytyjskiego zespołu, który wygrał i opisywał jak przez ponad 40 godzin szli od jednego punktu do drugiego. Teraz trochę bardziej to rozumiem. Tam po prostu tak jest. Zostawiają Cię na drodze i mówią „musisz przejść przez te trzy grzbiety i tam będzie kolejny punkt”. A tu masz mapę, a właściwie nie mapę, tylko screen z Google Earth. Radź sobie. Jednocześnie fajnie i niefajnie.
Tak wyglądają mapy:
Mapy trekkingowe przynajmniej są w rozsądnej skali, 1:50 000, ale rowerowe to już 1:200 000. Z drugiej strony, co za różnica, na rowerze i tak właściwie nie chodzi o nawigowanie, a o złapanie jednej, drugiej drogi i przemieszczenie się, zapewne pod wiatr, do kolejnej strefy zmian. Mapy mają nawet zaznaczoną linię sugerowanego przejścia. Ciekawe.
Kwestia terenu
Finalnie w układaniu trasy największą rolę odgrywa teren. Gdyby na Reunion postawić 7 punktów, to zespoły musiałyby przemieszczać się kilka razy z jednej strony wyspy na drugą. A w Patagonii, cóż – setki kilometrów dzikiego terenu sprawiają, że pójście gdziekolwiek może stać się walką o przetrwanie. I tak wyglądają te zawody. Organizator nie wysila się i nie kombinuje, że tu zrobimy packrafting, tu zjedziecie na linach do kanionu, żeby móc płynąć dalej, potem przejdziecie tutaj, ale ta droga jest zabroniona, bo to za łatwo, dalej rower, ale tutaj musicie go prowadzić, bo park narodowy nie pozwala jechać, tutaj Dark Zone, tutaj obowiązkowe godziny snu. Żeby wymyślić trasę mistrzostw świata ktoś musiał naprawdę dużo czasu spędzić w terenie i rozkminić wszystko. Ogrom pracy. Przy tylu niuansach, zadaniach specjalnych, powiedziałbym, że to robota na więcej niż miesiąc w terenie. Nie mówiąc o przemyśleniach dotyczących całości. W Patagonii – chyba tylko pierwszy etap wymagał dokładniejszego sprawdzenia, bo jest technicznie trudny, a resztę właściwie można by w jeden dzień oblecieć helikopterem i stwierdzić „ok, nada się”. Tu pojadą, tu pójdą, tu popłyną. Jedziemy z tematem, zobaczymy ilu da radę.
Zobaczmy kto to przetrwa
Podsumowując, kiedyś myślałem sobie „wow”, teraz myślę sobie „eee, no nie wiem”. No i pomijam właściwie rywalizację, bo przy 10 zespołach, z których ukończą pewnie 4, to mało tu ścigania. Nie jest ważne więc „kto wygra ten wyścig”, ale „kto da radę dotrzeć do mety”. Stąd też pewnie udział polskiego zespołu, który nigdy nie brał udziału w żadnym rajdzie przygodowym akurat w tych zawodach. Ale o tym może za kilka dni, zobaczmy jak im pójdzie.