Na pierwszy rzut oka rywalizacja zawsze wydaje się prosta, są zespoły, jest kilka dyscyplin, jakiś dystans do pokonania – kto pierwszy upora się z trasą, ten wygrywa. Diabeł jednak tkwi w szczegółach.
Zawody w turlaniu opony
Już na początku organizator wymyślił coś, za czym nie przepadam, a co sprawia, że nawet mistrzostwa świata wyglądają niepoważnie. Prolog, którego celem była integracja z lokalną społecznością i zabawa, ale jednocześnie ustawienie zespołów na starcie w interwale czasowym. Turlanie opony to świetna zabawa, ale czy naprawdę już na starcie trzeba wprowadzać między pierwszym i ostatnim zespołem 30 minut różnicy? I tak, kto najszybciej turlał oponę startował o godzinie „zero”, a każdy kolejny zespół co 30 sekund. Mogłoby się wydawać, że na przestrzeni tygodnia ścigania te 5 czy 10 minut nie robią różnicy, ale np. taki Red Fox Adventure Team, będąc na 15. pozycji utknął na rzece w Dark Zonie zaledwie 1 km (!) od miejsca, z którego już mógłby kontynuować dalszą rywalizację po zmroku. A tak muszą kiblować 10 godzin do świtu. W prologu zajęli 29. miejsce, czyli wystartowali 14 minut po pierwszych. 14 minut i 1 km na rzece? Raczej by wystarczyło. Z drugiej strony, czepiam się bez sensu, ponieważ nie miało to znaczenia, bo wcześniej był jeszcze jeden Dark Zone, który niemal wyrównał po 2 dobach cały początek tabeli i trzeciego dnia i tak pierwszych kilkanaście zespołów ruszyło razem. Mimo wszystko, uważam, że co jak co, ale na mistrzostwach świata mogliby podejść do tematu poważniej, bo czasem jednak takie drobnostki mogą mieć znaczący wpływ na przebieg rywalizacji. A głupio by było przegrać mistrzostwo świata przez zbyt wolne turlanie opony.
Trekking gigant
Nie przypominam sobie w ostatnich latach tak wolnego i dającego w kość początku mistrzostw. Trekking liczący 106 km i 7 620 metrów przewyższenia zajął najszybszemu zespołowi ponad 34 godziny, najwolniejsi dopiero docierają, a to 65 godzin od startu. To daje przez prawie 3 doby średnią prędkość na poziomie 1,5 km/h. Półtora! Przecież fizycznie nie da się iść tak wolno. A jednak, w takim terenie, jak na zdjęciach pewnie można też wolniej. Reunion to niewątpliwie rajdowy raj lub też piekło – zależy jak na to spojrzeć. Adventure Trophy Team (Maciek Mierzwa, Artur Kurek, Maciek Marcjanek i Justyna Frączek) dotarli do pierwszej strefy zmian po około 45 godzinach (po 3 rano) i było to trochę pechowy czas.
Pierwsza trudność kibica – Dark Zone
Do TA1 (pierwsza strefa zmian) wszystko było proste – idziesz, przemierzasz dżunglę, kaniony, zdobywasz wulkany, zjeżdżasz na linach – banał. A potem wszystko się skomplikowało. Drugi etap to packrafting + trekking (razem 45 km). Zespół niesie dwa dmuchane pontony, jak jest woda, to je pompuje, jak nie ma, to spuszcza powietrze i idzie dalej pieszo. Niesie pianki, kapoki, wiosła, sprzęt linowy na zadania specjalne, no i tonę innego sprzętu. Ekspedycyjnie. Szacowany czas dla najszybszych to 14 godzin 15 minut. Ale etap można wykonać tylko za dnia, od 5:15 do 19:00 (to łącznie 13:45), przynajmniej odcinki wodne, bo niektóre trekkingowe można również po zmroku, ale nie wszystkie. I to momentami zaczęło przerastać nawet mnie, więc współczuję zespołom, które muszą to analizować w trzeciej dobie rajdu – gdzie można iść nocą, gdzie nie, gdzie można płynąć nocą, gdzie nie. Jak zaplanować taktykę, żeby ewentualny sen wypadł na punkcie i „się liczył” (o tym za chwilę). Można też po prostu napierać i liczyć na to, że się uda. Ale wtedy rzadko się udaje. Dlaczego Adventure Trophy Team zakończył trekking o pechowej godzinie? Bo jak oni weszli na TA1 po 3 rano, to pierwsze zespoły już ruszyły w stronę rzeki, żeby po 5 rano, równo ze zniesieniem Dark Zony, zacząć płynąć i mieć możliwie duże szanse zrobić całość przed kolejnym zachodem słońca. Nie mówiąc o tym, że wcześniej sporo zespołów zaliczyło długi sen (choć nie cały „się liczył” – o tym za chwilę). Więc sprawa jest o tyle skomplikowana, że nie dość, że jest Dark Zone uniemożliwiający pływanie nocą ze względów bezpieczeństwa, to jeszcze odcinek jest na tyle wymagający, że zrobienie go w całości na raz jest możliwe tylko dla tych najlepszych i to jeszcze jak zaczną bladym świtem. Łatwo nie jest. Polacy podjęli próbę, wyszli na etap po 5 rano, ale pary wystarczyło tylko na jakąś jedną trzecią etapu, zaliczyli w środku dnia półtora godzinny sen na jednym z punktów, ruszyli dalej na packrafty i złapał ich kolejny Dark Zone zmuszający do opuszczenia wody i spania na brzegu do świtu. W tym czasie (10 godzin) całą czołówka nadrabia dystans na kolejnych etapach. Życie.
Druga trudność kibica – Karta Snu
Z tym snem w rajdach jest trochę jak z trybem medytacji w Wiedźminie, można namieszać eliksiry, zregenerować moce i odświeżyć magiczne zaklęcia. I podobnie jak w grze, tutaj również trzeba dokładnie zaplanować, kiedy taką kartę zagrać. W Wiedźminie szuka się np. ogniska, przy którym można zasnąć, a na mistrzostwach świata punktu kontrolnego z obsługą – wtedy zagrywamy Kartę Snu i taki sen „się liczy”, czyli sumuje do łącznej puli, która w trakcie całego rajdu musi wynieść minimum 12 godzin. Ze względów bezpieczeństwa. Rozwiązanie słuszne, nie ma co dyskutować, na pewno jest mniejsza szansa, że ktoś zginie albo zaśnie wisząc na linie. Trochę to jednak utrudnia śledzenie rywalizacji. Każdy zespół ma do przespania 12 godzin na punktach kontrolnych (CP) i w strefach zmian (TA).
Zagrywanie Karty Snu poza punktami jest jak bezsensowne palenie many. Zwiększa poziom regeneracji, ale nie można namieszać nowych eliksirów.
Żeby tego było mało, zasad jest więcej. Sen liczy się w „cyklach” 30-minutowych, a najdłuższy może mieć 4 godziny. Nie można więc w trakcie jednej Dark Zony odbębnić powiedzmy 8 godzin. Przerwa trwa 10 godzin, ale snu do puli wpadnie maksymalnie 4 godziny. W związku z całą tą polityką snu żaden zespół po zakończonym trekkingu nie ruszył na etap z packraftami, bo najzwyczajniej w świecie nikomu się to nie opłacało. Pierwsze zespoły miały maksymalnie 2-3 godziny do Dark Zony, a potem musiałyby spać na brzegu rzeki przez 10 godzin, z których wszystkie byłyby spaloną maną.
Kto właściwie prowadzi?
W tej chwili już wiadomo, że zwycięzcą będzie jeden z 13 zespołów, które zdążyły uciec przed drugą Dark Zoną i wyjechały na etap rowerowy. Nawigacyjnie chyba koszmar, bo Avaya z Nathanem Fa’avae i Chisem Fornem robiła 41 km (+880 m) w 6 godzin. Cała reszta stawki ma minimum 10 godzin straty i czeka do rana na kontynuację pływania. W tej chwili jednak, mimo że wiadomo kto prowadzi, to nie wiadomo, kto jest pierwszy. Piękne zdanie, prawda? Ale tak faktycznie jest. Bo niektóre zespoły mają nabite dopiero 5 godzin snu, a inne 7-9. Jest nawet jeden, który ma już 12, więc wirtualnie może nawet być liderem, mimo że w stawce jedzie w okolicy 10. miejsca. Mijają już 3 doby, a przed nimi jeszcze 250 km i tyle pięknych rzeczy: coasteering, kilka trekkingów, rowery, jaskinie, kajaki na oceanie.
Kropki można śledzić tu: http://live.arworldseries.com/arwc18/
Strona rajdu: https://www.raidinfrance.com