Krótka konwersacja na pierwszej górce powyżej Nowego Targu: – A panowie wiedzą, że Bieg Podhalański to na lotnisku? – Wiemy, wiemy, ale my już go zaliczyliśmy w nocy, a teraz to na Turbacz idziemy. – Aha.
- Kuba, a jedynkę to podbiliśmy? - No właśnie próbuję Cię dogonić, żeby Ci powiedzieć, że nie.
Narty biegowe, przebyty dystans: około 22 km.
Gdy wyszliśmy na górę, w okolicę punktu numer jeden, zrobiło się pięknie. Było pewnie koło 8 rano, wyszło słońce, pod nartami chrzęścił zmrożony śnieg, a wokół nas panował biały bezkres. Chyba przez to obaj się zamyśliliśmy i zanim wróciła nam świadomość, już byliśmy jakieś 300 metrów za jedynką. Szybki zjazd, trzy szybkie wywrotki i z powrotem. Dwójka luz, a potem kabaret. Postanowiliśmy zjeżdżać na szagę w dół do drogi. Stok był na tyle stromy, że puszczenie się na strzałę nie byłoby mądrym rozwiązaniem, więc próbowaliśmy kluczyć, trochę w prawo, trochę w lewo.
Lecz biegówki mają kilka ograniczeń. Po pierwsze słabo 'kluczą'. Po drugie słabo hamują. Po trzecie - pięta jest luźna, więc działania użytkownika mają w poważaniu. A po czwarte - są wąskie i w miękkim śniegu się trochę zapadają.
I teraz musicie to sobie dobrze wyobrazić. Śnieg jest zmrożony i narta zazwyczaj po nim jedzie, ale gdzieniegdzie się zapada. Stok jest stromy, jeśli patrzeć w kategorii zjazdu na biegówkach, więc idealnym rozwiązaniem jest slalom pługiem. Ruszamy. Jest prędkość, jest fajnie, zakręt, narta łup w śnieg aż po twarz jej właściciela. Rozplątujemy nogi, narty, kijki. Ruszamy. Łup. Ruszamy. Łup. Ruszamy. Łup. Łup. Łup. Był taki moment, że w ogóle nawet się nie ruszałem, tylko wstawałem i upadałem, wstawałem i upadałem. Na 100 metrach leżałem z dziesięć razy i w końcu zdjąłem to badziewie i zbiegłem. I jeszcze byłem na dole szybciej niż Zbyszek, który zjechał do końca. A potem szliśmy asfaltem i oczywiście gadaliśmy o pierdołach i przeoczyliśmy właściwy strumień i drogę, co kosztowało nas wycieczkę przez jar w śniegu do połowy uda.
PK4 – Bukowina Obidowska
O ile zjazd był jeszcze zabawny, to na podejściu na szczyt autentycznie chciałem wyrzucić te narty. Strome podejście, metr śniegu. Puszystego pięknego białego śniegu. Podchodzimy bokiem, narta za nartą. Co i rusz nadeptuję jedną nartą na drugą albo wtykam w ten metr śniegu i nie mogę wyjąć. Wiadomo – mistrz narciarstwa biegowego. But się klinuje, a ja leżę na plecach. Gramolę się, idę. Krzak. Plecy. Narta pionowo, no to tym razem na twarz. Wkurzyłem się, zdjąłem narty. Świetnie. Stoję w śniegu po pas i żłobię tunel do wnętrza ziemi. Kto tego gówna tyle tam nawiózł?! Zakładam narty, zdejmuję, zakładam. Kurnaaaaa! W końcu wyszedłem na szczyt, a Zbyszek co? Robi zdjęcia. Przynajmniej mam pamiątkę.
Żeby dotrzeć na Turbacz, najpierw musieliśmy stracić trochę wysokości, jakieś 150 metrów, w końcu Bukowina Obidowska to szczyt. 150 metrów, to szybko licząc, taki 50-piętrowy blok, generalnie sporo wysokości. Zjeżdżaliśmy zielonym szlakiem, znam go całkiem nieźle, bo w zeszłym roku na zawodach MTB prawie wyleciałem tam przez kierownicę, gdy wszyscy wkoło sprowadzali w tym czasie rowery. Czyli ustalając szczegóły – jest stromo. Ale teraz przynajmniej śnieg przykrył wszystkie kamienie.
Na biegówkach, na takim szlaku hamowanie pługiem tylko spowalnia przyspieszanie, więc w pewnym momencie, gdy prędkość przestaje być komfortowa, trzeba podjąć jakąś decyzję. Do wyboru są dwie opcje: zaspa z lewej albo zaspa z prawej. Ja wybierałem tą z lewej, bo za tą z prawej było zbocze. Po dokonaniu jakichś 5 wyborów byliśmy na dole.
Gdzie jesteś PK6?
Jak dotarliśmy w okolicę szóstki miałem już tego etapu serdecznie dość. Oddałem Zbyszkowi kartę i powiedziałem, że muszę chwilę odpocząć, zjeść, napić się. Dałem mu zegarek z wysokościomierzem i powiedziałem, żeby szukał na 950 metrach. Zbyszek poszedł. Stoję na drodze, wystawiam łeb do słońca, zjadłem, napiłem się, zjadłem jeszcze raz. Minęło 10 minut, może 15. Gdzie on poszedł? Nagle słyszę: – Kuuuubaaaa. Aha. Znowu trzeba iść w ten biały syf. Na początku to nawet nie wiedziałem którędy wejść w to zbocze. Rów, śniegu po pachy, potem już lepiej, tylko do pępka. I tunelowanie. W tą i z powrotem. Nawołujemy się w tych tunelach, jedna przecinka, druga, strumień, jar, 930, 950, 980 m. Zrobiliśmy tam taką sieczkę, jeśli ktokolwiek próbował iść po jakichkolwiek śladach, mógł co najwyżej zjeść własny ogon. Po jakichś 40 minutach zadzwoniliśmy do Wojtka i okazało się, że punkt stoi w zupełnie innym miejscu. Notabene zupełnie innym niż wskazywałaby mapa. I ostatecznie znaleźliśmy go przez przypadek. W dalszej drodze na Turbacz oprócz jeszcze jednej spektakularnej wywrotki już nic wielkiego się nie wydarzyło.
Zadanie: przeszukiwanie lawiniska.
Znalazłem dwa nadajniki, ale podczas szukania uzmysłowiłem sobie, jak trudnym zadaniem jest a) znalezienie kogoś pod śniegiem i b) odkopanie go na czas. Nawet widząc, że do celu zostało 20 centymetrów można kopać w różnych kierunkach, a jak się okazuje każde 10 cm zbitego śniegu czy lodu, to całkiem sporo.
Etap 6: Mistrz zjazdu
Narty zjazdowe, przebyty dystans: około 11 km.
Powyższe opisy mogą tego nie oddawać, ale w poruszaniu się na biegówkach mam trochę doświadczenia i to takiego, które co roku staram się choć kilka razy odświeżyć, natomiast zjazdówki… to dość zamierzchła historia.
Stanąłem przy schronisku i niczym flashback trafiło mnie pytanie faceta z wypożyczalni: ``A na tych nartach to będzie pan jeździł tu u nas na stoku?`` - Nooo tak, pewnie, że tak. Obyśmy jeszcze się kiedyś zobaczyli, pomyślałem.
Początek zjazdu od schroniska dla kogoś, kto nie miał na nogach nart od 15 lat to krótko mówiąc koszmar. Wąska ścieżka, zbocze z jednej, las z drugiej, a na środku turyści. No i jest w dół, i pług nie wystarcza do zatrzymania się. Głęboki oddech, zaspa, głęboki oddech, zaspa, głęboki oddech zaspa, a potem zrobiło się szerzej i zacząłem sobie wszystko przypominać.
Muszę przyznać, że o ile od wycieczki na Turbacz mam kosę z biegówkami, to przypomniałem sobie jak fajnie zjeżdża się na nartach. Szczególnie poza stokiem, gdy decyzje trzeba podejmować szybko i jest niewiele miejsca na błędy. No, potem po zjechaniu i wyjechaniu orczykiem na górę jeszcze zaliczyłem swój ustalony pakiet kolejnych zasp, ale generalnie zdejmowałem narty nie tylko zadowolony z tego, że przeżyłem, ale też całkiem szczęśliwy, że coś z tego sportu jeszcze pamiętam.
Gdy dotarliśmy do Nowego Targu była 16. Według mojego planu o tej porze powinniśmy już zbliżać się do mety, tymczasem mieliśmy przed sobą jeszcze cały etap rowerowy. Koła! Błogosławieństwo. I długa zimna noc. Przekleństwo. Ale to dopiero w części czwartej.