Była sobota. Trzecia nad ranem. Zadzwoniliśmy domofonem do drzwi pewnego domu w Nowym Targu licząc, że nasze umiejętności nawigacyjne zaprowadziły nas pod odpowiednie drzwi i naszym oczom nie ukaże się zaspany właściciel z siekierą i wielkim psem, tylko ktoś, kto wie, po co dwóch kolesi w czołówkach dobija mu się do chałupy. Uf. Trafiliśmy, to był TEN dom.
Herbatka, ciasteczka, suche rękawiczki, skarpetki, cieńsze kurteczki, nowe czapeczki – wyekwipowani chłopcy wychodzą pobiegać na nartach.
Narty biegowe, przebyty dystans: około 15 km.
Jak tylko wyszliśmy zobaczyliśmy, że mamy mapę, która obejmuje pętlę biegówkową, ale główną mapę z fragmentem łączącym przepak z tą mapą zostawiliśmy przy rowerach. Zbyszek jednak twierdził, że idziemy do kładki i wszystko gra. No i skoro wszystko gra, to Zbyszek ruszył na nartach, a ja leżę. Jak miało się okazać pierwszy z tysiąca pięciuset pięćdziesięciu siedmiu razy. Przez kilometr dzielący nas od kładki zdążyliśmy przynajmniej 3 razy zwątpić czy aby na pewno jej nie minęliśmy, ale w końcu się pojawiła i dalej już poszło.
Biegaliśmy po trasie, która powinna być przygotowana do Biegu Podhalańskiego, który miał startować rano tego samego dnia. Tory były, ale ich jakość, przynajmniej naszym zdaniem, między 3 a 6 rano pozostawiała wiele do życzenia. Śniegu niewiele, w torach często bryły lodu, niektóre tory niekompletne, no nie wyglądało to profesjonalnie – na szczęście dla nas każdy metr toru i tak był super, bo można było śmigać. Szukając pierwszego punktu straciliśmy kilka minut, ale potem już szło sprawnie. Zbyszek jechał, ja się wywracałem, Zbyszek jechał dalej, ja się zbierałem, goniłem, sapałem, znowu się wywracałem, znowu goniłem, potem zrobiliśmy skrót drogą prawie bez śniegu, Zbyszek jechał, ja biegłem, gubiłem narty, kijki, znowu biegłem. Dobrze, że się za często nie odwracał, bo jeszcze pomyślałby chłopak, że zabrał na rajd jakiegoś niedorozwiniętego kompana.
Ten etap nie pokazywał naszych maksymalnych możliwości, szło jakoś wolno, walnęliśmy się na kolejnych kilka minut przy punkcie 49 i gdy już witaliśmy się z gąską, już mieliśmy robić ostatni punkt weszliśmy w mgłę.
Ale taką mgłę... że jak coś zobaczyliśmy to był to dopiero płot oddzielający lotnisko od drogi. Jak my tam dotarliśmy mijając rów po drodze, nie wiem. Co więcej, nie wiem nawet, który rów minęliśmy czy ten północ-południe, czy ten wschód-zachód.
Nawet wycofując się robiliśmy to trochę po omacku. W końcu znaleźliśmy rów, znaleźliśmy rozwidlenie, ale nie znaleźliśmy punktu. Zadzwoniliśmy do Wojtka, który powiedział, że Krzysiek rozstawiał punkt od strony domów i na pewno jest, zrobiliśmy więc kilka kroków na północny zachód i nagle znalazł się kolejny rów i punkt. Byliśmy uratowani. 15 kilometrów zajęło nam jakieś 3 godziny. Dużo. Patrząc na mój plan traciliśmy już jakieś 1,5 godziny, a to oznaczało, że zahaczymy o drugą noc. Pytanie tylko, jak bardzo?
Bieg na orientację po Nowym Targu, przebyty dystans: ok. 5,7 km.
Herbata, ciasteczka…
Wybiła szósta i zaczynało powoli świtać. Wcześniej miałem nadzieję, że o 6.00 to będziemy już gdzieś w 1/3 drogi na Turbacz, ale nie, zwiedzamy Nowy Targ. Dla niewtajemniczonych, niedawno zastanawialiśmy się z Elizą czy w razie konieczności wyprowadzki ze Szczawnicy, nie przenieść się właśnie do Nowego Targu, bo jest tutaj więcej mieszkań do wynajęcia. Szybko jednak zrezygnowaliśmy, bo Nowy Targ jest jednym z najbardziej zanieczyszczonych miast w Polsce. Stężenie pyłów PM10 jest tu na poziomie podobnym do Sosnowca, Bielsko-Białej, czy Krakowa. Może nawet jest gorzej niż w Krakowie, a już na pewno gorzej niż w Zakopanem.
Ten etap w zasadzie niewiele wniósł do naszej rywalizacji, wszystko weszło dość gładko, na drogach panowała piękna szklaneczka, więc na pewno mieszkańcy Nowego Targu mieli wspaniały poranek jeśli chcieli się w sobotę gdzieś przemieścić. Po jakichś 40 minutach wróciliśmy do przepakowego garażu na kolejną herbatę i ciastko.
Żeby za mocno nie zanudzać, o wycieczce na Turbacz opowiem jutro.